niedziela, 29 listopada 2009

el tinto


¿Quiere tinto? Tintico? Pytanie, ktore w Kolumbii slyszy sie w kazdym domu, w kazdym miejscu i o kazdej porze. Tinto to nic innego, jak kawa. El cafe tutaj to kawa z mlekiem. El tinto - czarna. Tinto campesino - najpopularniejsza - kawa czarna z cukrem (no, z panela).
W kraju kawy dobrze jest zobaczyc jak kawa rosnie. Mowi sie, ze najlepszym miejscem do tego jest Eje Cafetero, gdzie teraz siedzimy, jednak tajniki palenia kawy poznalismy u naszych przyjaciol z Santany, gdzie po przygladnieciu sie produkcji paneli zajelismy sie najbardziej codzienna czynnoscia - suszeniem i prazeniem kawy zebranej w ogrodku.
Czerwony owoc kawy zebrany z krzaczka moczy sie w wodzie i wrzuca do czegos w rodzaju mlynka, ktory rozlupuje lupinke i wyluskuje 2 ziarna. Surowe kawowe zirana koloru jasnozielonego moczy sie po raz kolejny, zeby sie wyczyscily (nie wiem, z czego). Nastepnie sie je suszy na sloncu, a po wyschniecuiu staja sie kremowe. Takie wymoczone ziarna potrzebuja "4 dias del sol" na wyschniecie, po czym wrzuca sie je do maszynki do miesa z inna koncowka, przez co luska sie je z kolejnej skorki. takie wyluskane ziarna wygladaja troche jak ziarno pszenicy, nie pachna i nie maja za wiele smaku. Potem ziarno sie prazy w duzym garnku na ogniu, przez co kawa nabiera swojego wygladu a ci, ktorzy ja pala, nabieraja razem z nia jej zapachu. Wlasnorecznie uprazana przez nas kawe nasi gospodarze przyzadzili na obchody moich urodzin, a reszte zapakowali nam nam na droge. Lezy sobie w plecaku Pawla i pachnie wprost nieprzyzwoicie. Pawla mozna wyczuc z odleglosci 3 metrow. Podwojne opakowanie nie pomaga...
Mysle, ze w Santanie spedzimy swieta. Mieszkancy "Buenos Aires" de Santana zapraszali nas bardzo serdecznie i obiecali, ze jak przyjedziemy, bedziemy mogli uprazyc kawe dla wszystkich naszych przyjaciol w Polsce, wiec moze nam sie uda przywiezc wam jej troche:)

sobota, 21 listopada 2009

Colombia - the only risk is wanting to stay here

Takie jest haslo promocyjne Kolumbii i wlasciwie jest w nim duzo prawdy.
Kolumbia, czyli wreszcie owoce, i soki, czyli wolnosc i brak wielkiego brata, przystanek autobusowy Papi quiero piña (Tatusiu chce ananasa), slonce tak silne, jakby wyciagniete z najbardziej jesiennego sanu o lecie. Swiatla jest tyle i jest tak wszechobecne, ze wlascieiwe nie moze byc realne - w koncu brak cienia jest dowodem nieistnienia. Temperatura zalezy tylko od wysokosci nad poziomem morza. Soczysta zielen, ze az razi oczy. No i przygody:)
Tak bylo na przyklad w Santana. Tam pod mala wiejska szkolka wysadzil nas nasz kierowca i radzil (jako ze bylo to juz popoludnie) zapytac sie w najblizszej fince (wiejskim domu), czy mozemy tam rozbic nasz namiot.apytalismy. Moglismy. Rozbilismy. Zaraz zostalismy zaproszeni na tinto (kawe), potem na obiad. W efekcie zostalismy tu 4 dni i ani jednego nie spalismy w naszym namiocie.
Poniewaz Santana jest stolica paneli (to chyba sie nazywa melasa, rodzaj ciemnego cukru z trzciny cukrowej), wiec moglismy zobaczyc caly proces produkcji panelii w domowym mlynie - od tranportu trzciny na mulach, poprzez obcinanie, siekanie, mielenie, gotowanie w ogromnych kadziach, az po mieszanie na taczce cieczy, ktora pecznieje i wylewanie jej do drewnianych foremek. Moglismy tez zjesc milion roznych wersjii paneli - cieplego i ciagnacego sie karmelu (pycha), suchej paneloiwej kostki (obrzydlistwo), zimnego karmelowego lizaka z kokosem w srodku (niezle), cukierkow panelowo-anzyzkowych (na szczescie nie zjadlam).
W regionie tym maja tez bardziej zaawansowane swinstwa, ktorych moglismy sprobowac. Np. agua de panela con queso - rozpuszczona panela w goracej wodzie (czyli superslodkie paskudztwo), do ktorego sie wrzuca superslony i, jak mawia Pawel, smierdzacy krowa, ser... Zaleta jest tego taka, ze zabija smak paneli. W kazdym razie smak interesujacy:) Oprocz tego zjedlismy prazone mrowki, slodka cytryne (naprawde slodka!), kolendre, kolendrzysko, kolenderke, kolendrzatko i... prawie sie uodpornilam.

wtorek, 10 listopada 2009

Wenezuelki

To tez ciekawa grupa. O wyglad pytajcie Pawla i Romka, ja postaram sie skupic na kwiestiach technicznych. Najwazniejszym problemem dnia jest zrobienie makijazu i odpowiednie ubranie sie. Makijaz mozna robic wszedzie - w domu, w restauracji, na przystanku, w gorach, u znajomych, na basenie i w kazdym innym miejscu, gdzie sie akurat jest. Makijaz sie poprawia ciagle. Swietnym miejscem na wykonanie go jest autobus - tutejsze panie wyciaga swoje skrzynie (paleta 36 barw cieni do oczu jest wersja podrozna) i dokladnie sie maluja niepodskakujac na progach zwalniajacych, nielecac do przodu podczas gwaltownego hamowania i w ogole zachowujac makeupowy majestat. Kosmetyczka, ktora sie bierze w gory jest taka, ze Sawicka ze swoja moze sie schowac. Ilosc kosmetykow w kobiecej lazience w Wenezueli jest zawsze w ilosciach hurtowych (30 tuszy do rzes, 70 lakierow do paznokci itd.).
Jak mozna sie domyslic, nie czuje sie komfortowo w takich warunkach - nie mam ani kawalka tuszu, ani pol lakieru a jedyny puder to ten zawarty w dezodorancie. Ubrania tez malo blyszcza. Ale najgorsze, co mnie spotkalo, to kwestia kostiumu. Naiwnie dumna, ze posiadam pierwszy w zyciu kostium dwuczesciowy oraz 2 pareo przyjechalam nad Morze Karaibskie. Radosc moja byla przedwczesna. Juz pierwszego dnia, kiedy powiedzialam o moich osiagnieciach z zakresu mody wodnej naszemu koledze z Caracas, usmial sie jak norka - sam handlowal kostiumami i mowi, ze jego dziewczyna ma 60, co jest standartem i ze zadna kobieta tutaj nie pojdzie 2 razy nad morze w tym samym kostiumie pod rzad. Jego dziewczyna, jesli ma jechac na plaze ze znajomymi, z ktorymi byla np. 2-3 miesiace temu, musi miec nowy kostium, bo przeciez w starych im sie juz kiedys pokazala. Nasza inna kolezanka mowi, ze jak jedzie na 4 dni, to nie moze zabrac mniej niz 4 kostiumy, w czym 1 co najmniej musi byc nowy. Czasem zabiera 5-6, zeby przebrac sie po poludniu. Poczulam sie jak prowincjuszka znad Baltyku...

Maracaibo - wyspa zimna

Tak Siulo, do ciebie mowie, to twoja wina, ze zmarzlismy!
Cala Wenezuela jednoglosnie krzyczy, ze w Maracaibo sa odnotowywane najwyzsze temperatury w tym kraju i ze upal jest nie do zniesienia. Maksymalana - gdzies kolo 46 a minimalna (mroz prawie) 28. Do tego wilgotno od jeziora i generalnie malo przyjemnie. Co do tego ostatniego, to zgadzam sie w pelni, podpisuje sie moimi 3 rekami (dwie przyczepione do ciala i jedna odbita na plecach Pawla za pomoca kremu do opalania). Ludzie kompletnie zlewaja twoje towarzystwo lub, co gorsza, traktuja cie jak amerykanskiego turysciaka. Nienawidze tego!!!
Najgorsze jednak bylo wszechogarniajace zimno... Wszystko zaczelo sie w domu Eilin, u ktorej nocowalismy, gdzie byla dobrze dzialajaca klimatyzacja ustawiona na 19 stopni. Wiecie jaki to szok temperaturowy? A tu glupio wkladac sweter, jak wszyscy w koszulkach na ramiaczkach. No to i ja na ramiaczkach, a skora coraz bardziej gesieje... Dobrze, ze mielismy spiwory puchowe, bo w nocy bylo parszywie zimno. Potem samochod (stare miasto ogladalismy z jego okien, pewnie bylo bezpieczniej albo co). Bez klimy sie nie da, nie? Woda do picia - z plywajaca taka iloscia lodu, ze gardlo zamarzlo nam po 3 pierwszych lykach.
Jako do najciekawszego miejsca w miescie zostalismy wzieci do galerii handlowej, gdzie oczywiscie klima na maksa!!! Przy tej zabojczej temperaturze (mnie nawet wieczorem przy 28 wydaje sie, ze jest nieco chlodnawo a co dopiero ponizej 20) musielismy spacerowac wsrod sklepow i podziwiac szczyt kiczu swiatecznego, jaki kiedykolwiek widzielismy - opatulone w cieple stronje mikolaje, renifery, balwanki, imitajce sniegu - pewnie sami go nigdy nie widzieli, wiec im sie wydaje, ze jest zawsze taki oblepiony koszmarnym zlotkiem i sreberkiem, sztuczne kwiaty, wsrod ktorych kroluje gwiazda betlejemska w kazdym mozliwym brokatowym kolorze (jest to akurat ta rzecz, ktora tutaj rosnie wielkosci bzu ale zawsze lepiej miec sztuczna i bardziej blyszczaca) i tysiace innych nieprzecietnych syfow, ktore ludzie kupuja tonami, zeby potem obwiesic swoje lukrowane tropikalne domy i w upale swietowac sniezne swieta.
No ale jak galeria, to slowo o niej. Sa tu, jak wszedzie, europejskie i amerykanskie salony mody. I tu, jak wszedzie, co sezon trafiaja nowe kolekcje. Sek w tym, ze kolekcje na ten sezon sa kolekcjami zimowymi, a tu, jak wiadomo temperatura w zimie spada do 28 stopni w nocy. Wystawa jednak jest wystawa i nowa kolekcja byc musi, wobec czego wystawy pelne sa poubieranych pan i panow prezentujacych nowe cieple swetry w stonowanych jesiennych kolorach, welniane plaszcze i kozaczki. Wewnatrz sklepu towary sa nieco bardziej dostosowane do wymogow rzeczywistosci ale wcale nie odpowiadaja temu, co nosza ludzie na ulicach. Eilin mowi, ze to dobrze nawet, bo plaszcze i i nne zimowe akcesoria mozna kupic znacznie taniej, niz w Eurpie, co ma niebagatelne znaczenie, kiedy ktos (jak na przyklad ona) podruzuje lub zyje po drugiej stornie oceanu.

sobota, 7 listopada 2009

Morze Karaibskie....

Po Los Llanos pojechalismy nad morze, zeby wreszcie nabrac murzynskiej opalenizny i skakac na falach cieplutkiego morza, kiedy inni stoja na zniczu albo lecza jesienna depresje...
Choroni, do ktorego trafilismy, jest bardzo ladna, spokojna miejscowoscia, do ktorej, zeby sie dostac, trzeba przejechac przez gory. Moze dlatego nie powstaly tu zadne wielie kompleksy hotelowe, a spac mozna w posadach w kolonialnym stylu...
Po zwiedzeniu Puerto Colombia i Choroni poplynelismy do Chuao - malej miejscowosci, na ktora da sie dostac tylko lodka. Chuao jest malutkie i bardzo spokojne, wiec bez najmniejszych obaw rozbilismy sie na plazy pod palmami, a naszym najwiekszym problemem bylo to, zeby zaden kokos nie spadl nam na namiot.
Plaze w Choroni i Chuao stanowia istna mieszanke kultur. Mozna spotkac tu ludzi z roznych zakatkow swiata. Obok Robinsona Cruzoe ze swoja koza



















mozna bylo spotkac tradycyjnych bladych Europejczykow, probujacych zrobic cos ze swoim kolorem


















lokalnego palmochoda, ktory rozlupywal swoje wysokodrzewne zdobycze (kokosy znaczy) i sprzedawal je owym europelskim turstom




















a nawet bogatego szejka z Kuwejtu wraz z jedna ze swych zon, ktorej nie sprzedal za 2 wielblady tylko dlatego, ze tu nie ma tych czcigodnych stworzen... A, co najwazniejsze, na naszej plazy bylismy praktycznie sami. W Chuao siedzielismy i nicnierobilismy 4 dni, co nam z Pawlem sie bardzo podobalo. Romek cos marudzil, z morze slone, ze na niebie slonce i takie tam ale i on jakos przezyl i nalapal troche opalenizny. Poza tym urozmaicalismy sobie nicnierobienie spacerami po plantacji kakao oraz spozywaniu wyrobow tej plantacji.
Poniewaz do Chuao nie da sie dojechac inaczej, niz droga morska, wszystkie samochody oraz wszelakie inne przedmioty sa przewozone lodkami, o czym przekonalismy sie, kiedy pewnego popoludnia ujrzelismy polaczone 3 male lokalne lodki, polaczonych platforma, na ktorej mieszkancy Chuao przewozili nowy autobus kursowy na 4 km loklanej drogi... Obiecuje dodac zdjecie, jak tylko Romek je udostepni.

auto. stop. karetka. stop. wiezienie. stop

Auto. Stop. Karetka. Stop.

z Mantecal pojechalismy rzecz jasna dalej stopem.. najpierw na pace pickupa wypakowanego z gorka cebula.. ale za to jak sie opalilismy.. no i dobrze ze gwaltownie nie hamowal..

chwile pozniej Lu zlapala kolejny samochod .. tym razem karetke pogotowia ktora spokojnie w klimatyzowanej czesci dojechalismy do San Fernando de Apure..

San Fernando de Apure. Wiezienie.
Duze Miasto - stolica stanu Apure ale wyglada jak by bylo wymarle.. puste ulice.. cisza..
aha.. jednak nie ktos idzie.. super zapytamy sie gdzie mozna cos zjesc*

- Nie jestem stad.. przyjechalam tylko odwiedzic kogos w wiezieniu..

Wieczorem pojawilo sie troche ludzi na ulicach.. doliczylem sie 15..
A ze akurat byla niedziela poszlismy na tutejsza msze.. ksiadz Venezuelczyk robil wrazenie (i nie tylko wrazenie) jak by krzyczal na tych biednych ludzi..

Wieczorem szczesliwie .. tym razem autobusem opuscilismy to dziwne miejsce zeby punktualnie (co raz bardziej zaskakuje mnie ten kraj.. pojawic sie w Maracay).. ale o tym innym razem



* - jest to jedno z najczesciej zadawanych w tym towarzystwie pytan.. ciekawe czemu.. swoja droga wiecie jakie byly pierwsze slowa po hiszpansku ktorych nauczyl sie Romek? carne, pollo, papa frita, queso, pan..