sobota, 26 grudnia 2009

Feliz Navidad czyli Swieta w cieplych krajach..

W Wigilie my robilismy kolacje, bo tutaj tylko czesc rodzin je cos specjalnego.. no wiec zgodnie z Polska tradycja zrobilismy tradycyjne polskie pierogi z miesem (bez miesa to nie obiad tutaj) i chrust (wybitnie wigilijna potrawa..) no i barszcz czerwony.. o tyle o ile dwie pierwsze potrawy cieszyly sie duzym zainteresowaniem tak barszczu nie wypil prawie nikt .. po za Sr. Efraimem ktory myslal ze to sok z jezyn..

Nasi gospodarze natomiast zrobili inna tradycyjna polska potrawe wigilijna.. salatke owocowa..

Na 22:00 poszlismy na pasterke.. a na ulicach juz bylo glosno od muzyki.. po pasterce przeszlismy po rynku na ktorym gral i spiewal zespol .. ludzie tanczyli na ulicach i przy rozmaitych trunkach swietowali Cumpleanos de Jesus.. gdy wybila dwunasta nagle wszyscy zaczeli sobie zyczyc Feliz Navidad.. .. calkiem jak u nas w nowy rok.. a pozniej biba trwala do samego rana..

A nastepnego dnia.. w Boze Narodzenie do naszej finki przyjechala rodzina i znajomi Lucily zeby jedzac i pijac (glownie chiche, masato czyli breje ze sfermentowanego ryzu i aguardiente) swietowac Narodziny Pana..

czwartek, 24 grudnia 2009

Wesolych Swiat!!!

Swieta to taka rzecz, ktora sie obchodzi wszedzie na swiecie. I taki moment, kiedy troche sie martwisz, ze jednak nie obchodzisz ich tam, gdzie zawsze - w domu. Rzecz nie tylko w uszkach i innych delicjach, ktorych ci brakuje. Niemniej jednak tez fajnie jest uczestniczyc w wielkiej bibie, ogladac zaproszenia na fieste `Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, senor Jezus`.
Dlatego chcielismy wam wszystkim zlozyc zyczenia wielkiej radosci z narodzenia Pana, gdziekolwiek bedziecie i jakkolwiek te radosc zwykli okazywac wasi towarzysze. A oprocz tego, zapalu do spelniania marzen i radosci z ich spelnienia. I w ogole wszystkiego najlepszego!!!!
Pawel i Lucja

wtorek, 15 grudnia 2009

Tierradentro

Blizutko - 70 km od uroczego Popyan znajduje sie, jak nam sie udalo dowiedziec, Tierradentro. Nie mowi sie o niej duzo, nawet mieszkancy Popoyan o niej prawie nie wiedza. Gdzies udalo nam sie wyczytac, ze znajduja sie tam prekolumbijskie katakumby (z ktorych najstarsze maja 3,5 tys. lat...) oraz kamienne posagi, podobne do tych ze znacznie popularniejszego San Augistin. Gdzies przez przypadek znalezlismy rowniez informacje, ze jest to jeden z najwazniejszch zabytkow Kolumbii i, oczywiscie, jest naliscie UNESCO. Jakies informacje sa w zagranicznych przewodnikach ale nie zbyt duzo. Postanowilismy tam pojechac.

Aby pokonac te 70 km trzeba spedzic 5 h w syfnym autobusie, ktory jedzie mniej wiecej 2 razy dziennie, co troche tlumaczy male zainteresowanie tym miejscem. Jedzie sie przez gory, po drodze bez asfaltu, az dojezdza sie do malutkiej wioski San Andres, gdzie mozna znalezc kilka hospedaje, restauracyjke i mieszkajacych tu Indian.
Grobowce znajduja sie w 5 miejscach w poblizu wioski (do tej pory odkrytych, bo jest ich tu znacznie wiecej). Przejscie tej trasy zajmuje ok 5 h. Katakumby sa bardzo ladne, te nowsze i skrywajace ciala kacykow i szamanow sa pomalowane lub maja bardzo proste plaskorzezby. Najdziwniejsze jest jednak, ze wlasciwie nikt tu nie przyjezdza. Groby sa dosyc zaniedbane, park archeologiczny nie ma pieniedzy, zeby udostepnic do zwiedzania ok 80 innych odkrytych grobowcow. Podczas calej naszej trasy spotkalismy 1 Amerykanina i 1 Angielke (urocza starsza pania podrozujaca samotnie po swiecie). Przy glownych grobowcach zapytalismy straznika (no, moze za duzo powiedziane, ale pana, ktory tam stal i pilnowal), czy duzo osob tu przyjezdza. ¨o tak - powiedzial - w grudniu i styczniu zawsze jest tu mnostwo zwiedzajacych. W tym tygodniu bylo juz 12¨...

poniedziałek, 14 grudnia 2009

zimowe bacowki czyli 7 grudnia po drugiej stronie swiata

Byl 7 grudnia .. slonce zachodzilo nad pacyfikiem.. temperatura spadla w kierunku -40 i wynosila 28 stopni.. wial lodowaty* wiatr znad morza..
Zamiast bacowki byla szopa .. ale w podobnym stanie .. ale ognisko za to jak najbardziej prawdziwe.. ognisko na ktorym zjedlismy grzanki przypalanki.. i kotlety zrobione przez Lu z ziemniakami i salatka .. a pozniej jeszcze kawa.. i topiony nad ogniskiem zolty ser :D .. i ziemniaki z ogniska..

no wiec zimowe bacowki zaliczone.. a u was jak tam? bo my zmarzlismy strasznie.. i co dziennie wskakiwalismy do lodowatej* wody na poprawe krazenia

Ale teraz to dobiero marzniemy.. ba zamarzamy!! .. przyjechalismy do Quito i tu poznizej 20 w cieniu..


---------------------------
* - taki zabieg artystyczny

Z Armenii do Alaski



Armenia - stolica Eje Cafetero jest miejscem najbardziej turystycznym w Kolumbii (oprocz wybrzeza). Roi sie tu od Amerykanow, Niemcow i innych bialasow, no ale coz zrobic. nie moze byc tak, ze tylko ja podrozuje sobie po swiecie. A poza tym to bardzo milo wreszcie zobaczyc czysty, dobrze zorganizowany dworzec autobusowy...
Po wycieczce do doliny Cocora obrosnietej super palmami o wysokosci 60 m (przez co sa 2 razy wyzsze, niz caly las dookola) poczulismy sie zmeczeni ciaglym jezdzeniem i postanowilismy odpoczac. Idealnym miejscem do tego wydawal sie pewien couchsurfingowy pan, mieszkajacy sobie gdzies w okolicznej wsi se swoimi kozami, psem i jednym pracownikiem. Do tego jeszcze mowil po rosyjsku:)
Okazalo sie, ze to nie taka zwykla wies, tylko wypasna okolica wlascicieli ziemskich, wsrod ktorych mamy znalezc wille Alaske. Od budnki pana stroza do Alaski 3-km droga prowadzi przez prawdziwy bananowy las, o ile las bananowy moze byc prawdziwy. Na miejscu przywital nas uroczy szalony don Jorge, po ktorym na pierwszy rzut oka widac, ze jest matematykiem (mam pewna wprawe w rozpoznawaniu tego fachu) ktory, do tego, w ramach wymiany naukowej, studiowal w Moskwie na MGU przez 4 lata.
Generalnie bardzo przypominal mojago tatusia. I bardzo podobnie prowadzil porzadki. W ksiazkach. Bardzo podobnych ksiazkach - matematycznych po rosyjsku. Pomoglismy wiec mu troche porzadkowac (bo sam nie ma szans tego w zyciu zrobic), przez co moglam sie poczuc jak w domu. A poza tym, jak i moj tatus, tez byl fanem sudoku:)
Na szczescie dla siebie mial pracownika - bardzo sympatycznego don Jorge, ktory opiekowal sie stadkiem koz, gospodarstwem domowym i do tego jeszcze gotowal dla siebie i polowy okolicznych pracownikow. No wiec don Jorge matematyk tez sie u niego stolowal.
Czas na plantacji bananow minal jak z bicza trzasnal, nawet nie wiem, kiedy uplynelo te 6 dni. Przez ten czas uraczylismy donow Jorge frykasami polskiej kuchni, na ktore przepisy matematyk sobie skrzetnie notowal a pracownik patrzyl jak je robimy i juz wiedzial, porozmawialismy troche po rosyjsku, pokarmilismy kozy i porozmawialismy z ludzmi mieszkajacymi wokolo.
Kolumbia to biedny kraj, chociaz nie zawsze to widac na pierwszy rzut oka. I ciezko sie tu zyje, jesli sie nie jest potentatem bananowym lub kawowym. Poniewaz jest tu duze bezrobocie, ludzie nie bardzo moga negocjowac ceny, za jakie pracuja - musza sie zgodzic na to, co sie im proponuje. Choc don Jorge jest wyjatkowo dobrym szefem, ktory traktuje z szacunkiem swojego pracownika, zawsze o nim pamieta i nie sadze, zeby go krzywdzil, jest tylko emerytowanym pracownikiem naukowym. Nie sadze, zeby procz 2 koz posiadal jakij ogromny majatek. Don Jorge - pracownik nie ma pieniedzy na kupienie sobie doladowania do telefonu (musi zbierac na to przez dluzszy czas) nie mowiac o nowych butach. Ale zyje mu sie dobrze. Razem wybudowali domo-barak, postawili piec, na kotrym sobie gotuje i buduja lazienke. Ale, na przyklad, pracownik z plantacji bananowej obok nie ma w swoim baraku swiatla, nie ma wody i nie ma za co zaplacic za obiady, ktore je u Don Jorge. Poniewaz pracuje od 6 do 18, caly dzien, kiedy jest swiatlo spedza w pracy a potem moze tylko isc spac. Jakos styl zycia potentatow bananowych budzi moj niesmak...

niedziela, 13 grudnia 2009

Pacyfik

Poki jeszcze jestesmy nad brzegiem.. bo pozniej nie bedzie juz okazji.. pozdrawiamy z nad Pacyfiku i rownoczesnie z poludniowej polkuli gdzie wszystko jest do gory nogami.. (.. i tesknimy za kolumbijska kawa ktorej tu nie ma.. )

niedziela, 29 listopada 2009

el tinto


¿Quiere tinto? Tintico? Pytanie, ktore w Kolumbii slyszy sie w kazdym domu, w kazdym miejscu i o kazdej porze. Tinto to nic innego, jak kawa. El cafe tutaj to kawa z mlekiem. El tinto - czarna. Tinto campesino - najpopularniejsza - kawa czarna z cukrem (no, z panela).
W kraju kawy dobrze jest zobaczyc jak kawa rosnie. Mowi sie, ze najlepszym miejscem do tego jest Eje Cafetero, gdzie teraz siedzimy, jednak tajniki palenia kawy poznalismy u naszych przyjaciol z Santany, gdzie po przygladnieciu sie produkcji paneli zajelismy sie najbardziej codzienna czynnoscia - suszeniem i prazeniem kawy zebranej w ogrodku.
Czerwony owoc kawy zebrany z krzaczka moczy sie w wodzie i wrzuca do czegos w rodzaju mlynka, ktory rozlupuje lupinke i wyluskuje 2 ziarna. Surowe kawowe zirana koloru jasnozielonego moczy sie po raz kolejny, zeby sie wyczyscily (nie wiem, z czego). Nastepnie sie je suszy na sloncu, a po wyschniecuiu staja sie kremowe. Takie wymoczone ziarna potrzebuja "4 dias del sol" na wyschniecie, po czym wrzuca sie je do maszynki do miesa z inna koncowka, przez co luska sie je z kolejnej skorki. takie wyluskane ziarna wygladaja troche jak ziarno pszenicy, nie pachna i nie maja za wiele smaku. Potem ziarno sie prazy w duzym garnku na ogniu, przez co kawa nabiera swojego wygladu a ci, ktorzy ja pala, nabieraja razem z nia jej zapachu. Wlasnorecznie uprazana przez nas kawe nasi gospodarze przyzadzili na obchody moich urodzin, a reszte zapakowali nam nam na droge. Lezy sobie w plecaku Pawla i pachnie wprost nieprzyzwoicie. Pawla mozna wyczuc z odleglosci 3 metrow. Podwojne opakowanie nie pomaga...
Mysle, ze w Santanie spedzimy swieta. Mieszkancy "Buenos Aires" de Santana zapraszali nas bardzo serdecznie i obiecali, ze jak przyjedziemy, bedziemy mogli uprazyc kawe dla wszystkich naszych przyjaciol w Polsce, wiec moze nam sie uda przywiezc wam jej troche:)

sobota, 21 listopada 2009

Colombia - the only risk is wanting to stay here

Takie jest haslo promocyjne Kolumbii i wlasciwie jest w nim duzo prawdy.
Kolumbia, czyli wreszcie owoce, i soki, czyli wolnosc i brak wielkiego brata, przystanek autobusowy Papi quiero piña (Tatusiu chce ananasa), slonce tak silne, jakby wyciagniete z najbardziej jesiennego sanu o lecie. Swiatla jest tyle i jest tak wszechobecne, ze wlascieiwe nie moze byc realne - w koncu brak cienia jest dowodem nieistnienia. Temperatura zalezy tylko od wysokosci nad poziomem morza. Soczysta zielen, ze az razi oczy. No i przygody:)
Tak bylo na przyklad w Santana. Tam pod mala wiejska szkolka wysadzil nas nasz kierowca i radzil (jako ze bylo to juz popoludnie) zapytac sie w najblizszej fince (wiejskim domu), czy mozemy tam rozbic nasz namiot.apytalismy. Moglismy. Rozbilismy. Zaraz zostalismy zaproszeni na tinto (kawe), potem na obiad. W efekcie zostalismy tu 4 dni i ani jednego nie spalismy w naszym namiocie.
Poniewaz Santana jest stolica paneli (to chyba sie nazywa melasa, rodzaj ciemnego cukru z trzciny cukrowej), wiec moglismy zobaczyc caly proces produkcji panelii w domowym mlynie - od tranportu trzciny na mulach, poprzez obcinanie, siekanie, mielenie, gotowanie w ogromnych kadziach, az po mieszanie na taczce cieczy, ktora pecznieje i wylewanie jej do drewnianych foremek. Moglismy tez zjesc milion roznych wersjii paneli - cieplego i ciagnacego sie karmelu (pycha), suchej paneloiwej kostki (obrzydlistwo), zimnego karmelowego lizaka z kokosem w srodku (niezle), cukierkow panelowo-anzyzkowych (na szczescie nie zjadlam).
W regionie tym maja tez bardziej zaawansowane swinstwa, ktorych moglismy sprobowac. Np. agua de panela con queso - rozpuszczona panela w goracej wodzie (czyli superslodkie paskudztwo), do ktorego sie wrzuca superslony i, jak mawia Pawel, smierdzacy krowa, ser... Zaleta jest tego taka, ze zabija smak paneli. W kazdym razie smak interesujacy:) Oprocz tego zjedlismy prazone mrowki, slodka cytryne (naprawde slodka!), kolendre, kolendrzysko, kolenderke, kolendrzatko i... prawie sie uodpornilam.

wtorek, 10 listopada 2009

Wenezuelki

To tez ciekawa grupa. O wyglad pytajcie Pawla i Romka, ja postaram sie skupic na kwiestiach technicznych. Najwazniejszym problemem dnia jest zrobienie makijazu i odpowiednie ubranie sie. Makijaz mozna robic wszedzie - w domu, w restauracji, na przystanku, w gorach, u znajomych, na basenie i w kazdym innym miejscu, gdzie sie akurat jest. Makijaz sie poprawia ciagle. Swietnym miejscem na wykonanie go jest autobus - tutejsze panie wyciaga swoje skrzynie (paleta 36 barw cieni do oczu jest wersja podrozna) i dokladnie sie maluja niepodskakujac na progach zwalniajacych, nielecac do przodu podczas gwaltownego hamowania i w ogole zachowujac makeupowy majestat. Kosmetyczka, ktora sie bierze w gory jest taka, ze Sawicka ze swoja moze sie schowac. Ilosc kosmetykow w kobiecej lazience w Wenezueli jest zawsze w ilosciach hurtowych (30 tuszy do rzes, 70 lakierow do paznokci itd.).
Jak mozna sie domyslic, nie czuje sie komfortowo w takich warunkach - nie mam ani kawalka tuszu, ani pol lakieru a jedyny puder to ten zawarty w dezodorancie. Ubrania tez malo blyszcza. Ale najgorsze, co mnie spotkalo, to kwestia kostiumu. Naiwnie dumna, ze posiadam pierwszy w zyciu kostium dwuczesciowy oraz 2 pareo przyjechalam nad Morze Karaibskie. Radosc moja byla przedwczesna. Juz pierwszego dnia, kiedy powiedzialam o moich osiagnieciach z zakresu mody wodnej naszemu koledze z Caracas, usmial sie jak norka - sam handlowal kostiumami i mowi, ze jego dziewczyna ma 60, co jest standartem i ze zadna kobieta tutaj nie pojdzie 2 razy nad morze w tym samym kostiumie pod rzad. Jego dziewczyna, jesli ma jechac na plaze ze znajomymi, z ktorymi byla np. 2-3 miesiace temu, musi miec nowy kostium, bo przeciez w starych im sie juz kiedys pokazala. Nasza inna kolezanka mowi, ze jak jedzie na 4 dni, to nie moze zabrac mniej niz 4 kostiumy, w czym 1 co najmniej musi byc nowy. Czasem zabiera 5-6, zeby przebrac sie po poludniu. Poczulam sie jak prowincjuszka znad Baltyku...

Maracaibo - wyspa zimna

Tak Siulo, do ciebie mowie, to twoja wina, ze zmarzlismy!
Cala Wenezuela jednoglosnie krzyczy, ze w Maracaibo sa odnotowywane najwyzsze temperatury w tym kraju i ze upal jest nie do zniesienia. Maksymalana - gdzies kolo 46 a minimalna (mroz prawie) 28. Do tego wilgotno od jeziora i generalnie malo przyjemnie. Co do tego ostatniego, to zgadzam sie w pelni, podpisuje sie moimi 3 rekami (dwie przyczepione do ciala i jedna odbita na plecach Pawla za pomoca kremu do opalania). Ludzie kompletnie zlewaja twoje towarzystwo lub, co gorsza, traktuja cie jak amerykanskiego turysciaka. Nienawidze tego!!!
Najgorsze jednak bylo wszechogarniajace zimno... Wszystko zaczelo sie w domu Eilin, u ktorej nocowalismy, gdzie byla dobrze dzialajaca klimatyzacja ustawiona na 19 stopni. Wiecie jaki to szok temperaturowy? A tu glupio wkladac sweter, jak wszyscy w koszulkach na ramiaczkach. No to i ja na ramiaczkach, a skora coraz bardziej gesieje... Dobrze, ze mielismy spiwory puchowe, bo w nocy bylo parszywie zimno. Potem samochod (stare miasto ogladalismy z jego okien, pewnie bylo bezpieczniej albo co). Bez klimy sie nie da, nie? Woda do picia - z plywajaca taka iloscia lodu, ze gardlo zamarzlo nam po 3 pierwszych lykach.
Jako do najciekawszego miejsca w miescie zostalismy wzieci do galerii handlowej, gdzie oczywiscie klima na maksa!!! Przy tej zabojczej temperaturze (mnie nawet wieczorem przy 28 wydaje sie, ze jest nieco chlodnawo a co dopiero ponizej 20) musielismy spacerowac wsrod sklepow i podziwiac szczyt kiczu swiatecznego, jaki kiedykolwiek widzielismy - opatulone w cieple stronje mikolaje, renifery, balwanki, imitajce sniegu - pewnie sami go nigdy nie widzieli, wiec im sie wydaje, ze jest zawsze taki oblepiony koszmarnym zlotkiem i sreberkiem, sztuczne kwiaty, wsrod ktorych kroluje gwiazda betlejemska w kazdym mozliwym brokatowym kolorze (jest to akurat ta rzecz, ktora tutaj rosnie wielkosci bzu ale zawsze lepiej miec sztuczna i bardziej blyszczaca) i tysiace innych nieprzecietnych syfow, ktore ludzie kupuja tonami, zeby potem obwiesic swoje lukrowane tropikalne domy i w upale swietowac sniezne swieta.
No ale jak galeria, to slowo o niej. Sa tu, jak wszedzie, europejskie i amerykanskie salony mody. I tu, jak wszedzie, co sezon trafiaja nowe kolekcje. Sek w tym, ze kolekcje na ten sezon sa kolekcjami zimowymi, a tu, jak wiadomo temperatura w zimie spada do 28 stopni w nocy. Wystawa jednak jest wystawa i nowa kolekcja byc musi, wobec czego wystawy pelne sa poubieranych pan i panow prezentujacych nowe cieple swetry w stonowanych jesiennych kolorach, welniane plaszcze i kozaczki. Wewnatrz sklepu towary sa nieco bardziej dostosowane do wymogow rzeczywistosci ale wcale nie odpowiadaja temu, co nosza ludzie na ulicach. Eilin mowi, ze to dobrze nawet, bo plaszcze i i nne zimowe akcesoria mozna kupic znacznie taniej, niz w Eurpie, co ma niebagatelne znaczenie, kiedy ktos (jak na przyklad ona) podruzuje lub zyje po drugiej stornie oceanu.

sobota, 7 listopada 2009

Morze Karaibskie....

Po Los Llanos pojechalismy nad morze, zeby wreszcie nabrac murzynskiej opalenizny i skakac na falach cieplutkiego morza, kiedy inni stoja na zniczu albo lecza jesienna depresje...
Choroni, do ktorego trafilismy, jest bardzo ladna, spokojna miejscowoscia, do ktorej, zeby sie dostac, trzeba przejechac przez gory. Moze dlatego nie powstaly tu zadne wielie kompleksy hotelowe, a spac mozna w posadach w kolonialnym stylu...
Po zwiedzeniu Puerto Colombia i Choroni poplynelismy do Chuao - malej miejscowosci, na ktora da sie dostac tylko lodka. Chuao jest malutkie i bardzo spokojne, wiec bez najmniejszych obaw rozbilismy sie na plazy pod palmami, a naszym najwiekszym problemem bylo to, zeby zaden kokos nie spadl nam na namiot.
Plaze w Choroni i Chuao stanowia istna mieszanke kultur. Mozna spotkac tu ludzi z roznych zakatkow swiata. Obok Robinsona Cruzoe ze swoja koza



















mozna bylo spotkac tradycyjnych bladych Europejczykow, probujacych zrobic cos ze swoim kolorem


















lokalnego palmochoda, ktory rozlupywal swoje wysokodrzewne zdobycze (kokosy znaczy) i sprzedawal je owym europelskim turstom




















a nawet bogatego szejka z Kuwejtu wraz z jedna ze swych zon, ktorej nie sprzedal za 2 wielblady tylko dlatego, ze tu nie ma tych czcigodnych stworzen... A, co najwazniejsze, na naszej plazy bylismy praktycznie sami. W Chuao siedzielismy i nicnierobilismy 4 dni, co nam z Pawlem sie bardzo podobalo. Romek cos marudzil, z morze slone, ze na niebie slonce i takie tam ale i on jakos przezyl i nalapal troche opalenizny. Poza tym urozmaicalismy sobie nicnierobienie spacerami po plantacji kakao oraz spozywaniu wyrobow tej plantacji.
Poniewaz do Chuao nie da sie dojechac inaczej, niz droga morska, wszystkie samochody oraz wszelakie inne przedmioty sa przewozone lodkami, o czym przekonalismy sie, kiedy pewnego popoludnia ujrzelismy polaczone 3 male lokalne lodki, polaczonych platforma, na ktorej mieszkancy Chuao przewozili nowy autobus kursowy na 4 km loklanej drogi... Obiecuje dodac zdjecie, jak tylko Romek je udostepni.

auto. stop. karetka. stop. wiezienie. stop

Auto. Stop. Karetka. Stop.

z Mantecal pojechalismy rzecz jasna dalej stopem.. najpierw na pace pickupa wypakowanego z gorka cebula.. ale za to jak sie opalilismy.. no i dobrze ze gwaltownie nie hamowal..

chwile pozniej Lu zlapala kolejny samochod .. tym razem karetke pogotowia ktora spokojnie w klimatyzowanej czesci dojechalismy do San Fernando de Apure..

San Fernando de Apure. Wiezienie.
Duze Miasto - stolica stanu Apure ale wyglada jak by bylo wymarle.. puste ulice.. cisza..
aha.. jednak nie ktos idzie.. super zapytamy sie gdzie mozna cos zjesc*

- Nie jestem stad.. przyjechalam tylko odwiedzic kogos w wiezieniu..

Wieczorem pojawilo sie troche ludzi na ulicach.. doliczylem sie 15..
A ze akurat byla niedziela poszlismy na tutejsza msze.. ksiadz Venezuelczyk robil wrazenie (i nie tylko wrazenie) jak by krzyczal na tych biednych ludzi..

Wieczorem szczesliwie .. tym razem autobusem opuscilismy to dziwne miejsce zeby punktualnie (co raz bardziej zaskakuje mnie ten kraj.. pojawic sie w Maracay).. ale o tym innym razem



* - jest to jedno z najczesciej zadawanych w tym towarzystwie pytan.. ciekawe czemu.. swoja droga wiecie jakie byly pierwsze slowa po hiszpansku ktorych nauczyl sie Romek? carne, pollo, papa frita, queso, pan..

poniedziałek, 26 października 2009

Los Llanos

Hmmm... Tropikalna wyvcieczka wymaga dreszczyku emocji, nie? No to sie postaram...

Byl piekny sloneczny (szczerze mowiac upalny) poranek. Czworka niczego niespodziewajacych sie turystow wsiadla do dlugiej lodzi napedzanej lichawym silniczkiem. Pyrkajac glosno lodz uniosla ich w dol rzeki, gdzie, jak mialo sie okazac, ledwo uszli z zyciem.
Pierwszym zwiastunem czekajacych ich nieszczesc byla straszliwa jadowita iguana, ktora skoczyla na lodke i miotajac sie po jej dnie probowala kasac ludzi w piety aby wpuscic paralizujacy jad w ich ciala. Tym razem udalo sie przed nia uratowac. Heroicznym wysilkiem przewodnik Mayco zlapal ja i wyrzucil daleko za lodz*- pierwsze niebezpieczenstwo zostalo zazegnane, lecz nim zdazyli zauwazyc, ze sa uratowani, zagladneli smierci w oczy po raz drugi. Odrzucajac iguane lodka przechylila sie tak, ze zaczela nabierac wody i powoli opadac na dno. Nie byloby w tym nic strasznego, gdyby nie to, ze rzeka byla pelna ogromnych kajmanow, ktore pozarly juz niejednego smialka. Ich ogromne zeby klapaly tuz nad nimi... Myslelismy, ze to koniec, na szczescie lodce udalo sie zlapac rownowage i umknac od rozwscieczonych paszczy**.
Znow niedlugo bylo nam dane cieszyc sie spokojem. Nasze przerazone oczy ujrzaly przed soba drzewo i zwieszonego z niego straszliwego jadowitego weza, przy ktorym anakonda wydaje sie byc mila maskotka. Z pyska wystawaly mu zeby ociekajace jadem, ktore wyraznie zamierzal w nas wbic. Znalezlismy sie miedzy mlotem a kowadlem: z tylu rozwscieczone kajmany, z przodu waz wyginajacy sie w zlowieszczym tancu smierci. Nie mielismy wyboru. Ruszylismy naprzod. W ostatniej chwili udalo nam sie przesliznac przez wykonywane przez niego serpentyny, poczulismy na plecach smagniecie jego obrzydliwego cielska***.
Plynelismy dalej. Nikt sie nie odzywal, wiec w ciszy wyraznie bylo slychac krzyki krazacych nad nami niczym sepy drapieznych czapli, a, co gorsza, zimorodkow. Kazdy z nas probowal udawac, ze wszystko jest w porzadku i ze uda nam sie dotrzec do ladu.
Wtedy stalo sie to najgorsze. Straszliwy potwor przypominajacy 6'0-cm zolwia, ktorego jedynym znakiem na powierzchni wody jest wystajacy malenki nosek, przyblizyl sie do lodki i wykorzystujac chwile nieuwagi Mayco chwycil go za reke i poteznym ruchem pociagnal na dno****. Bez przewodnika nie mielismy szans. W niemym przerazeniu ogladalismy smiertelna walke czlowieka z zolwiem. Nie bylismy w stanie mu pomoc. Na szczescie jego brat czy kolega - nieledwie niemowle nieumiejace chodzic - doczolgal sie do silnika i wlaczajac go poruszyl nasza lodke tak, ze odwrocil uwage potwora, co pozwolilo Mayco na podplyniecie w strone zbawiennego brzegu. Teraz wszyscy walczylismy z potworem, jego obrzydliwymi 4 mackami i straszliwytm pancerzem, ktorego ludzka sila przebic nie moze. Na szczescie lodz znosilo coraz bardziej w strone brzegu, gdzie potwor stawal sie bezbronny. Walczac zobaczylismy, ze Mayco dotarl do brzegu i teraz pomagal nam tam dotrzec. Resztkami sil wyczolgalismy sie na pisaek. Za nami slyszelismy ryki wsieklosci potwora, lecz przed nami udalo nam sie zlowic nowy dzwiek. Zobaczylismy przerazenie na twarzy Mayco. Zrozumielismy, ze jesli znow nie wsiadziemy do lodki i nie poplyniemy z powrotem, to zostaniemy stratowani przez galopujace stado kapibar. Nie wiem jak ale dalo nam sie wrocic. Po tych przygodach, ktore nas spotkaly, nawet probojace wywrocic nasz lodz delfiny nie robily na nas zadnego wrazenia...*****


* Igualana zupelnie niespodziewanie miala mile w dotyku cialko, jak zeznaje Pawel.
** Nie ma to tamto. Pewnie sa wieksze kajmany (np. na Orinoko), ale kiedy nastepnego dnia jeden z naszych towarzyszy zlapal kajmana w celech pogladowych, lajdak uzarl go w paznokiec bardzo konkretnie.
*** No dobra. Waz spal smacznie zwiniety w klepbek na drzewie ale przeciez mogl nas zaatakowac, nie? A z jadowitymi wezami nie ma zartow:)
**** Skok Mayco za niby-zolwiem byl naprawde imponujacy. Niby-zolw jest sliczny, a najsliczniejszy jest jego nosek.
***** Ewiku! Naprawde widzialam 2 delfiny!


Czyli innymi slowy dotarlismy na Los Llanos, czyli lokalne sawanny, gdzie, po zrobieniu wywiadu w malej westernowej miescinie Mantecal udalo nam sie znalezc kogos, kto znal posiadaczy duzego rancho, gdzie przyjmowano tez turystow. Po wytargowaniu odpowiedniej ceny zostalismy wzieci do stojacej posrodku zatopionych lak (pora deszczowa) domu z domkami zaopatrzonyumi w hamaki dla turystow. Siedzielismy tam przez 4 dni, podczas ktorych odbylismy wyzej wspomniana przejazdzke lodka (sa tu niesamowite ilosci ptakow i innych zwierzat, ktore podlatuja bardzo blisko nie czujac zadnego strachu. Tylko ogromna nutria okazala sie byc plochliwa, choc i tak udalo nam sie ja zobaczyc). Odbylismy tez spacero-przejazdzke samochodem terenowym (ktora musiala skonczyc sie nieco wczesniej, niz miala, bo okazalo sie, ze nie dzialaja swiatla. Kierowca wracal przez pola po ciemku), a nastepnego dnia pojechalismy konno szukac leniwcow. Nie spotkalismy cwaniaczkow, bo sie schowaly przed deszczem, ale za to, kiedy wieczorem wracalismy z lowienia pirani (zlowilam najwiecej, zeby nie bylo), zobaczylismy naprawdziwszego w swiecie mrowkojada, ktorego nasi towarzysze przegnali przez cala lake, zebysmy mogli zobaczyc go z bliska. Mrowkojad jest czyms w rodzaju zartu ze zwierzecia. Jest super. Mnie osobiscie znacznie bardziej cieszyl mrowkojad, niz szukana przez nas anakonda:)
Piranie to dosyc obrzydliwe rybki. Rzucaja sie na mieso w takim tepie, ze naprawde nie chcialabym przechodzic tam przez zadna wode nawet, jesli bym nie maila zadnych ran. Jeden z gospodarzy pokazywal nam blizne po ugryzieniu pirani - taka dziurka w nodze. Mowili tez, ze piranie zjadaja wszystko i szybko. Raz zjadly mysliwego, ktory wracal z upolowanym danielem i byl brudny od jego krwi... Pomscilismy wiec te ofiary zjadajac smaczna kolacje.
W ogole llaneros (ludzie zamieszkujacy te tereny) sa fajni i dosyc wyluzowani. Maja tu rozne jadowite weze, z ktorych najgorszy jest grzechotnik (bardzo ciezko jest sie uratowac po jego ugryzieniu, dlatego ludzie tu zabijaja je, jak tylko je spotkaja. jakos to rozumiem), skorpiony, jadowite jaszczurki i inne paskudztwa, a mimo to lataja po tych wszystkich trawach boso. Zawsze nosza ze soba noz na wypadek np. anakondy (ktora moze zabic byka, wiec czlowiek nie jest dla niej problemem, jest jednak bardzo czula i jak sie ja dzgnie, to sie rozplata). Wszyscy jezdza na koniach (tez boso), na glowach maja kapelusze, przy siodle zwiniete ponczo. Nie da sie ukryc, ze dodaje im to romantyzmu...
Dzieci do szkoly tez jezdza na koniach, mulach lub rowerach, co jest o tyle dla nich dobre, ze w porze deszczowej czesto nie maja jak dojechac. Niemile panstwo postanowilo wiec, ze wakacje sa wlasnie w porze deszczowej. Biedaczki. Kazdy przeciez wie, ze w czasie deszczu dzieci sie nudza...



poniedziałek, 19 października 2009

Wenezuleczycy

Wenezuela to dziwny kraj. Przy caej swojej poudniowoamerykaskiej bylejakowatoci panuje tu niesamowity porzadek, ktory, jak sadze, jest wynikiem wielu lat roznorakich rezimow. Najbardziej niesamowite sa porzadne kolejki do wejscia do autobusow. Kiedy jechalismy do parku Mucuy ( w gory), odjezdzalismy z przystanka pelnego ludzi. Kolejka zajmowala dlugosc calej ulicy. Nikt sie nie pchal, nie krzyczal, tylko spokojnie stawal na koncu kolejki, czekajac, az podjedzie nastepny autobus i zabierze kolejna partje ludzi. Kiedy ktos chcial zapalic, przechodzil na druga strone ulicy, po czym wracal na swoje wczesniejsze miejsce. Z drugiej strony, w kazdym autobusie gra bardzo glosna muzyka, przez ktora przekrzykuja sie ludzie, chcacy, zeby autobus sie zatrzymal. Jakims cuedem autobus zawsze sie zatrzymuje, a ludziw ysiadajacy tylnym wyjsciem podchodza do przodu i uczicwie placa za pzrejazd. Nikt nie probuje oszukac i wymigac sie od placenia.
Na ulicach najczestszym rodzajem grafitti jest albo portret Che Guevary albo Hugo Chaveza albo Simona Bolivara.
Za to zdecydowanie zle wrazenie robi lokalne jedzenie. Obrzydlistwo. Nie dosc, ze uzywaja kolendry (choc do tej pory szczesliwie udalo nam sie jej uniknac), to wszystko jest smazone w glebokim tluszczu. Loklanym przysmakiem jest arepa -zbity chlebek czy placudszek z maki kukurydzianej (lub przennej w Meridzie), ktory sie je z lokalnym serem oraz cachapa - dosc obrzydliwy rodzaj grubego nalesnika albo smazonego ciasta ze zmielonej swiezej kukurydzy, przez co jest slodki, ktory je sie na cieplo ze slonym serem i miesem. Na sniadanie je sie pastellos - rodzaj perogow na slono smazoych w tradycyjnym tluszczu i popija jakims dziwnym lokalnym napojem - dalekim i znacznie gorszym kuzynem kwasu chlebowego. Kuchnie wenezuelska ratuja owoce.

Las deszczowy, pico Humbolt

No.. mentira..
No moze zdziebko mentira.. ale nie taka straszna ..

Gaz. Zeby nie bylo tak jak ostatnio ze wozilem palnik przez pol roku do ktorego nie dalo sie dokupic butli -- tym razem go nie wzialem.. drugi lukasza -- jest dobry tyle ze tez nie da sie dokupic do niego butli w calej meridzie.. -- za to do tego mojego jest i to mnostwo..
Moglem sie spodziewac ze jak ktos ma 110v w kontakcie to bedzie mial tez inne butle niz w reszcie ameryki.. :D


Chinczyk. Po dlugim obiedzie u chinczyka ktory wbrew pozorom ma duzo wspolnego z tutejszym jedzeniem
(dokladniej butelke oleju ktora dolewaja do wszystkiego co sie tu je)
Zanim zapadl do reszty zmrok pojechalismy do parku ,,La Mucuy''

(I) Parque Nacional ,,La Mucuy''
zeby sie dostac do parku narodowego ,,La Mucuy'' trzeba z meridy pojechac do Tabay (albo z dworca albo prosciej z rogu cuadry 18 (19?) y avenidy 6 gdzie jest przystanek.
Przejazd kosztowal 1.25 bsf ale w drodze powrotnej troszke mniej..
Pozniej z rynku Tabay odjezdza tzw ,,Linea Turistica'' jadac ktora za 2bsf (+2 za plecak) mozna sie dostac do wejscia do parku .. isc nie warto bo trzeba po asfalcie)
W parku pokazuje sie paszporty i dostaje sie zgode na wejscie do parku w ktorej wszczegolnione jest to co sie zamierza zrobic. Kazdy dzien w parku kosztuje 6bsf/os, a kazda noc (namiot) 10 bsf

Laguna Coromote
pierwszego dnia przez las deszczowy poszlismy do Laguny Coromote, taki las jest troche podobny do dzungli tyle ze nie jest tak duszno .. wszystko jest mniejsze i mniej kolorowe.. ale zapach terarium dalej nam towarzyszy.

Za to sama laguna jest juz polozona zaraz za granica lasu (no prawie)
Temperatura jest nizsza, wieczorem troche swetrowa w dzien zupelnie znosna :)

Namiot w Marabucie naprawili nam super.. i nawet dolaczyli stara podloge (chyba dla porownania) .. wiec jak sie okazalo mamy teraz dwie.. ;) wiec dobrze mi sie wydawalo ze po naprawie worek z namiotem zrobil sie ciezszy.. no zobaczymy moze zostawimy ta stara podloge na wieczystej wycieczce tutaj..



Laguna Verde

z Coromote nastepnego dnia ruszylismy w kierunku laguny Verde ktora dla mnie osobiscie jest urzeczywistnieniem wyobrazenia o jeziorze ,,Niespodzianka''.
I choc 3 km na drogowskazie wydaje sie byc drobnym nagieciem prawdy i choc wieczorem robi sie zimno to i tak mi sie tam podobalo.
Byl tez z nami pies ktory jak zwykle przy takich okazjach spal z nami w namiocie i jadl nasze jedzenie (i jadl chyba najwiecej).. No ale taki byl mily.. ze coz bylo robic
O nastepnym dniu w deszczu pisala juz Lu wiec ja nie bede .. bo wiele sie nie wydarzylo
poza tym ze arepy zestarzaly sie o jeden dzien..




Glaciar pod Pico Humbolt
Nastepnego dnia poszlismy na wycieczke do Lodowca pod pico Humboltem a popoludniu a wlasciwie wieczoro-noca zeszlismy w dol do laguny Coromote (dzieki temu nastepnego dnia bylo troche blizej)

Teraz chyba nadszedl moment dodania kilku zdjec ktore nie zmiescily sie powyzej..




glos Lu

Najwyzszy chyba czas, zebym i ja wtracila swoje trzy grosze.
Po pierwsze primo:
jedzenia w Andach wystarczylo, choc moze i duzo jem;) a Romek jeszcze wiecej (nawet, jesli zdaje sie to niemozliwe). Co wiecej, zostalo nam mnostwo jedzenia, ktore znieslismy z powrotem do Meridy.
po drugie primo:
Niniejszym zdejmuje wszystkie niesprawiedliwe oskarzenia i podejrzenia z Pawla, jakoby mial on poddac sie calkowicie rywalizacji wbiegania na gore, niezwazajac na mala gramolaca sie nad przepasciami Lucje. Czekal na mnie cierpliwie, kiedy trzeba bylo, pomagal zlesc nie spadajac przy tym na dol z zagrodzonych sciezek, na ktorych chcielismy sprawdzic, czemu sa zagrodzone (po zbadaniu problemu dochodze do wniosku, ze byly one zagrodzone slusznie...) i nie krzyczal na mnie, kiedy sie nie mylam w lodowatym gorskim jeziorze (no, on z reszta tez nie). Wszsytko to bylo na tyle mile, ze postanowilam puscic w niepamiec jego zupelnie nie na miejscu wpis na temat jedzenia...
po trzecie primo:
Wycieczka w Andy byla bardzo fajna. Planowalismy wyjechac we wtorek przed poludniem ale, jak zawsze w takich momentach, okazalo sie, ze nie da sie kupic mapy gor (po calodziennym bieganiu wieczoram ktos nam skserowal jakis swoj nie bardzo dokladny wariant), nasz kuchenka jest super ale nie w Wenezueli, bo tu uzywa sie albo camping gaz albo takich jakichs innych wkrecanych, ktore do naszj nie pasuje itd. itd. W efekcie wyjechalismy wieczorem, aby w ulewnym deszcu dotrzec do zagubionej na zboczach gor, jak nam sie zdawalo, chatki -wejscia do parku. Tam okazalo sie, ze bez przewodnika i sprzetu nie mozemy isc ani an Pico Bolivar ani na Pico Humbolt ale za to mozemy chodzic do woli po partiach do chodzenia.
Po nocy spedzonej na campamiento pod budka straznikow ruszylismy razno przez las deszczowy (taka dzungla, tylko troszke wyzej), w pelni przekonani, ze informacja, ze do Lago Coromoto jest 3 h jest prawdziwa. Doszlismy po pieciu dosc porzadnie wymeczeni... Po drodze mijalismy bardzo duzo roznych rodzajow roslin i butwy, ktora wyraznie miala zakusy na zjedzenmie wszystkiego, co jest po drodze, a takze ogromne ilosci bambusow, ktore smyraly nas nieprzyjemnie po twarzach. Na szczegolna uwage zasluguje pewiem mily zuk, ktory byl wielkosci malego kolibra... Bleeeeee...
Kolejne dni prowadzily juz przez teren bardziej skalisty i przypominajacy gory, jakie wszyscy znamy. Nastepny biwak byl juz wyzej, na 4000 m, nad przeslicznym jeziorem Verde. Ciezko bylo jednak dlugo podziwiac tam krajobraz, jako, ze wiatr i temperatura powietrza raczej zachecala, aby udac sie na spoczynek o godz. 18. W ogole 18:30-19:00 byl czasem naszego spoczynku, poniewaz tuy dzien trwa 12h i po 18 bluyskawicznie robi sie ciemno.
Spedzajac w namiotach nastepny ulewny dzien cieszylismy sie wielce, ze nie przyszlo nam do glowy wziac przewodnika - minelo nas 2 nieszczesnikow, ktorzy, niezaleznie od warunkow atmosferycznych, musieli wywiazac sie ze swoich planow. Nie wiem, kto byl biedniejszy -przewodnik czy przewodzony...
Poniewaz nie moglismy dojsc na szczyt, zdecydowalismy sie isc pod Lodowiec pod szczytem Humbolta. Na tej wysokosci juz ciezko sie idzie i oddycha:( Ostatni kawalek po mokrych skalach ja sobie darowalam, lecz dzielni panowie podeszli jeszcze, zeby dotknac sniegu. Dziwne marzenie, zaiste... Tego dnia zeszlismy z powrotem do lago Coromoto, gdzie dotarlismy po ciemku, co nie bylo najlatwiejsze i co nas strasznie wymeczylo. Za to nastepnego dnia moglismy wygrzac sie w slonku nad milym gorskim jeziorkiem na marnych 3000 m, poopalac sie (pospalac) i poczekac na przewodnika i przewodzonego, ktorzy od rana zbiegali z gory. Potem zebralismy sie na dol i zeszlismy przez zbutwialy las deszczowy do Meridy.
Wspomniec nalezy juz tylko o psie, ktory, tradycyjnie, sie do nas przypetal juz na dole, zeby przez cala droge zjadac nasze obiadki, nasz ser i nasze ciastka oraz spac w naszych namiotach. Byl bardzo mily. W tym tygodniu nazywal sie Bzik. Zostawilismy go przy wejscu do parku, zeby mogl zjesc czyjsc inny ser i dostac jakies inne imie.

Londyn (czyli pare dni wczesniej)

No i co.. o Londynie pisal na razie nie bede duzo bo mi sie nie chce.. jak ktos chce sie poczuc jak w Londynie to niech sobie zagladnie do smietnika.. juz wiem skad u nas zwyczaj chowania papierow po kebabie za siedzeniami w tramwaju albo rzucania ich na ziemie.. to zwyczaj przywieziony z pracy na wyspach..

Na szczescie te kilka dni spedzilismy na obrzezach u Olenki :) i w jeszcze wiekszych okolicach u Zasadki :) A tam bylo calkiem sympatycznie :) wiec w sumie dzieki nim i Matowi, Londyn wychodzi na plus


No a na koniec rozeslalismy agentow ktorzy odnalezli miejce stacjonowania lokalnych scoutow

wtorek, 13 października 2009

Merida

Tym razem trafilismy do Eduardo i jego znajomych. Przez 3 dni widzielismy juz Meride (dla zainteresowanych.. tak o tobie mowie Marcia, wielka lodziarnia ma przerwe do konca pazdziernika (wiec pewnie tu wrocimy)) , Paramo (dwie rozne czesci), mielismy okazje spac w ,,posadas'' w ktorym lazienka wlasciwie laczyla sie z pokojem (Romek jak stawal kolo umywalki to glowa wystawala mu ponad odgradzajaca sciane). Dowiedzielismy sie dlaczego Chavez jest dobry i dlaczego opozycja jest zla. I tak naprawde to pierwszy raz mielismy okazje posluchac opini drugiej strony.

A teraz powoli bedziemy zmierzali w kierunku parku Mucuy z ktorego pojdziemy w kierunku pico humbolt i pico bolivar.. mam nadzieje ze tym razem wystarczy nam jedzenia.. sadzac po ciezarze plecakow powinno sie udac ;) .. z drugiej strony jest ze mna Romek i Lucja .. (ich ulubionym tematem jak sie zdaje jest jedzenie;)

Aha w autobusach z caracas rzeczywiscie zaduchu nie ma.. wlasciwie to wziecie puchowego spiwora nie bylo glupim pomyslem..

Pora zatem na mala obserwacje:
W Polsce klimatyzacja jest czyms ekstra, ciepla woda jest za to w kazdym domu
Tu autobusy biura, nawet ta kafejka intternetowa jest klimatyzowana..
ale ciepla woda w domach sie zdarza rzadko (zreszta nie tylko tu w wenezueli, ale i w Ekwadorze i Peru)

chao!

czwartek, 8 października 2009

Caracas

Juz wczoraj jak przylecielismy do Ciudad del Mexico moglismy przypomniec sobie poprzednia wycieczke. Na lotnisku (mimo ze za pare godzin wylatywalismy dalej) zostalismy skierowani do wyjscia..
a po jakiejs godzinie krazenia trafilismy znow do bramek z ktorych wyszlismy..
ale za to ile osob zapytalismy o droge..
ile papierkow wypelnilismy..
ile roznych wersji tego co powinnismy dalej zrobic uslyszelismy..

No ale czego sie nie robi dla kolejniej pieczatki w paszporcie, nie?

A samo miasto jest niesamowite (w kazdym razie z gory).. lecisz samolotem i swiatla widac az po horyzont.. (i prawdopodobnie dalej.. tyle ze nie widac..) a chwile lecisz nad miastem..


Ale teraz juz siedze spokojnie w domu Gabriela susze na sobie wlasnie wyprane rzeczy i za to lubie cieple kraje :)