poniedziałek, 26 października 2009

Los Llanos

Hmmm... Tropikalna wyvcieczka wymaga dreszczyku emocji, nie? No to sie postaram...

Byl piekny sloneczny (szczerze mowiac upalny) poranek. Czworka niczego niespodziewajacych sie turystow wsiadla do dlugiej lodzi napedzanej lichawym silniczkiem. Pyrkajac glosno lodz uniosla ich w dol rzeki, gdzie, jak mialo sie okazac, ledwo uszli z zyciem.
Pierwszym zwiastunem czekajacych ich nieszczesc byla straszliwa jadowita iguana, ktora skoczyla na lodke i miotajac sie po jej dnie probowala kasac ludzi w piety aby wpuscic paralizujacy jad w ich ciala. Tym razem udalo sie przed nia uratowac. Heroicznym wysilkiem przewodnik Mayco zlapal ja i wyrzucil daleko za lodz*- pierwsze niebezpieczenstwo zostalo zazegnane, lecz nim zdazyli zauwazyc, ze sa uratowani, zagladneli smierci w oczy po raz drugi. Odrzucajac iguane lodka przechylila sie tak, ze zaczela nabierac wody i powoli opadac na dno. Nie byloby w tym nic strasznego, gdyby nie to, ze rzeka byla pelna ogromnych kajmanow, ktore pozarly juz niejednego smialka. Ich ogromne zeby klapaly tuz nad nimi... Myslelismy, ze to koniec, na szczescie lodce udalo sie zlapac rownowage i umknac od rozwscieczonych paszczy**.
Znow niedlugo bylo nam dane cieszyc sie spokojem. Nasze przerazone oczy ujrzaly przed soba drzewo i zwieszonego z niego straszliwego jadowitego weza, przy ktorym anakonda wydaje sie byc mila maskotka. Z pyska wystawaly mu zeby ociekajace jadem, ktore wyraznie zamierzal w nas wbic. Znalezlismy sie miedzy mlotem a kowadlem: z tylu rozwscieczone kajmany, z przodu waz wyginajacy sie w zlowieszczym tancu smierci. Nie mielismy wyboru. Ruszylismy naprzod. W ostatniej chwili udalo nam sie przesliznac przez wykonywane przez niego serpentyny, poczulismy na plecach smagniecie jego obrzydliwego cielska***.
Plynelismy dalej. Nikt sie nie odzywal, wiec w ciszy wyraznie bylo slychac krzyki krazacych nad nami niczym sepy drapieznych czapli, a, co gorsza, zimorodkow. Kazdy z nas probowal udawac, ze wszystko jest w porzadku i ze uda nam sie dotrzec do ladu.
Wtedy stalo sie to najgorsze. Straszliwy potwor przypominajacy 6'0-cm zolwia, ktorego jedynym znakiem na powierzchni wody jest wystajacy malenki nosek, przyblizyl sie do lodki i wykorzystujac chwile nieuwagi Mayco chwycil go za reke i poteznym ruchem pociagnal na dno****. Bez przewodnika nie mielismy szans. W niemym przerazeniu ogladalismy smiertelna walke czlowieka z zolwiem. Nie bylismy w stanie mu pomoc. Na szczescie jego brat czy kolega - nieledwie niemowle nieumiejace chodzic - doczolgal sie do silnika i wlaczajac go poruszyl nasza lodke tak, ze odwrocil uwage potwora, co pozwolilo Mayco na podplyniecie w strone zbawiennego brzegu. Teraz wszyscy walczylismy z potworem, jego obrzydliwymi 4 mackami i straszliwytm pancerzem, ktorego ludzka sila przebic nie moze. Na szczescie lodz znosilo coraz bardziej w strone brzegu, gdzie potwor stawal sie bezbronny. Walczac zobaczylismy, ze Mayco dotarl do brzegu i teraz pomagal nam tam dotrzec. Resztkami sil wyczolgalismy sie na pisaek. Za nami slyszelismy ryki wsieklosci potwora, lecz przed nami udalo nam sie zlowic nowy dzwiek. Zobaczylismy przerazenie na twarzy Mayco. Zrozumielismy, ze jesli znow nie wsiadziemy do lodki i nie poplyniemy z powrotem, to zostaniemy stratowani przez galopujace stado kapibar. Nie wiem jak ale dalo nam sie wrocic. Po tych przygodach, ktore nas spotkaly, nawet probojace wywrocic nasz lodz delfiny nie robily na nas zadnego wrazenia...*****


* Igualana zupelnie niespodziewanie miala mile w dotyku cialko, jak zeznaje Pawel.
** Nie ma to tamto. Pewnie sa wieksze kajmany (np. na Orinoko), ale kiedy nastepnego dnia jeden z naszych towarzyszy zlapal kajmana w celech pogladowych, lajdak uzarl go w paznokiec bardzo konkretnie.
*** No dobra. Waz spal smacznie zwiniety w klepbek na drzewie ale przeciez mogl nas zaatakowac, nie? A z jadowitymi wezami nie ma zartow:)
**** Skok Mayco za niby-zolwiem byl naprawde imponujacy. Niby-zolw jest sliczny, a najsliczniejszy jest jego nosek.
***** Ewiku! Naprawde widzialam 2 delfiny!


Czyli innymi slowy dotarlismy na Los Llanos, czyli lokalne sawanny, gdzie, po zrobieniu wywiadu w malej westernowej miescinie Mantecal udalo nam sie znalezc kogos, kto znal posiadaczy duzego rancho, gdzie przyjmowano tez turystow. Po wytargowaniu odpowiedniej ceny zostalismy wzieci do stojacej posrodku zatopionych lak (pora deszczowa) domu z domkami zaopatrzonyumi w hamaki dla turystow. Siedzielismy tam przez 4 dni, podczas ktorych odbylismy wyzej wspomniana przejazdzke lodka (sa tu niesamowite ilosci ptakow i innych zwierzat, ktore podlatuja bardzo blisko nie czujac zadnego strachu. Tylko ogromna nutria okazala sie byc plochliwa, choc i tak udalo nam sie ja zobaczyc). Odbylismy tez spacero-przejazdzke samochodem terenowym (ktora musiala skonczyc sie nieco wczesniej, niz miala, bo okazalo sie, ze nie dzialaja swiatla. Kierowca wracal przez pola po ciemku), a nastepnego dnia pojechalismy konno szukac leniwcow. Nie spotkalismy cwaniaczkow, bo sie schowaly przed deszczem, ale za to, kiedy wieczorem wracalismy z lowienia pirani (zlowilam najwiecej, zeby nie bylo), zobaczylismy naprawdziwszego w swiecie mrowkojada, ktorego nasi towarzysze przegnali przez cala lake, zebysmy mogli zobaczyc go z bliska. Mrowkojad jest czyms w rodzaju zartu ze zwierzecia. Jest super. Mnie osobiscie znacznie bardziej cieszyl mrowkojad, niz szukana przez nas anakonda:)
Piranie to dosyc obrzydliwe rybki. Rzucaja sie na mieso w takim tepie, ze naprawde nie chcialabym przechodzic tam przez zadna wode nawet, jesli bym nie maila zadnych ran. Jeden z gospodarzy pokazywal nam blizne po ugryzieniu pirani - taka dziurka w nodze. Mowili tez, ze piranie zjadaja wszystko i szybko. Raz zjadly mysliwego, ktory wracal z upolowanym danielem i byl brudny od jego krwi... Pomscilismy wiec te ofiary zjadajac smaczna kolacje.
W ogole llaneros (ludzie zamieszkujacy te tereny) sa fajni i dosyc wyluzowani. Maja tu rozne jadowite weze, z ktorych najgorszy jest grzechotnik (bardzo ciezko jest sie uratowac po jego ugryzieniu, dlatego ludzie tu zabijaja je, jak tylko je spotkaja. jakos to rozumiem), skorpiony, jadowite jaszczurki i inne paskudztwa, a mimo to lataja po tych wszystkich trawach boso. Zawsze nosza ze soba noz na wypadek np. anakondy (ktora moze zabic byka, wiec czlowiek nie jest dla niej problemem, jest jednak bardzo czula i jak sie ja dzgnie, to sie rozplata). Wszyscy jezdza na koniach (tez boso), na glowach maja kapelusze, przy siodle zwiniete ponczo. Nie da sie ukryc, ze dodaje im to romantyzmu...
Dzieci do szkoly tez jezdza na koniach, mulach lub rowerach, co jest o tyle dla nich dobre, ze w porze deszczowej czesto nie maja jak dojechac. Niemile panstwo postanowilo wiec, ze wakacje sa wlasnie w porze deszczowej. Biedaczki. Kazdy przeciez wie, ze w czasie deszczu dzieci sie nudza...



poniedziałek, 19 października 2009

Wenezuleczycy

Wenezuela to dziwny kraj. Przy caej swojej poudniowoamerykaskiej bylejakowatoci panuje tu niesamowity porzadek, ktory, jak sadze, jest wynikiem wielu lat roznorakich rezimow. Najbardziej niesamowite sa porzadne kolejki do wejscia do autobusow. Kiedy jechalismy do parku Mucuy ( w gory), odjezdzalismy z przystanka pelnego ludzi. Kolejka zajmowala dlugosc calej ulicy. Nikt sie nie pchal, nie krzyczal, tylko spokojnie stawal na koncu kolejki, czekajac, az podjedzie nastepny autobus i zabierze kolejna partje ludzi. Kiedy ktos chcial zapalic, przechodzil na druga strone ulicy, po czym wracal na swoje wczesniejsze miejsce. Z drugiej strony, w kazdym autobusie gra bardzo glosna muzyka, przez ktora przekrzykuja sie ludzie, chcacy, zeby autobus sie zatrzymal. Jakims cuedem autobus zawsze sie zatrzymuje, a ludziw ysiadajacy tylnym wyjsciem podchodza do przodu i uczicwie placa za pzrejazd. Nikt nie probuje oszukac i wymigac sie od placenia.
Na ulicach najczestszym rodzajem grafitti jest albo portret Che Guevary albo Hugo Chaveza albo Simona Bolivara.
Za to zdecydowanie zle wrazenie robi lokalne jedzenie. Obrzydlistwo. Nie dosc, ze uzywaja kolendry (choc do tej pory szczesliwie udalo nam sie jej uniknac), to wszystko jest smazone w glebokim tluszczu. Loklanym przysmakiem jest arepa -zbity chlebek czy placudszek z maki kukurydzianej (lub przennej w Meridzie), ktory sie je z lokalnym serem oraz cachapa - dosc obrzydliwy rodzaj grubego nalesnika albo smazonego ciasta ze zmielonej swiezej kukurydzy, przez co jest slodki, ktory je sie na cieplo ze slonym serem i miesem. Na sniadanie je sie pastellos - rodzaj perogow na slono smazoych w tradycyjnym tluszczu i popija jakims dziwnym lokalnym napojem - dalekim i znacznie gorszym kuzynem kwasu chlebowego. Kuchnie wenezuelska ratuja owoce.

Las deszczowy, pico Humbolt

No.. mentira..
No moze zdziebko mentira.. ale nie taka straszna ..

Gaz. Zeby nie bylo tak jak ostatnio ze wozilem palnik przez pol roku do ktorego nie dalo sie dokupic butli -- tym razem go nie wzialem.. drugi lukasza -- jest dobry tyle ze tez nie da sie dokupic do niego butli w calej meridzie.. -- za to do tego mojego jest i to mnostwo..
Moglem sie spodziewac ze jak ktos ma 110v w kontakcie to bedzie mial tez inne butle niz w reszcie ameryki.. :D


Chinczyk. Po dlugim obiedzie u chinczyka ktory wbrew pozorom ma duzo wspolnego z tutejszym jedzeniem
(dokladniej butelke oleju ktora dolewaja do wszystkiego co sie tu je)
Zanim zapadl do reszty zmrok pojechalismy do parku ,,La Mucuy''

(I) Parque Nacional ,,La Mucuy''
zeby sie dostac do parku narodowego ,,La Mucuy'' trzeba z meridy pojechac do Tabay (albo z dworca albo prosciej z rogu cuadry 18 (19?) y avenidy 6 gdzie jest przystanek.
Przejazd kosztowal 1.25 bsf ale w drodze powrotnej troszke mniej..
Pozniej z rynku Tabay odjezdza tzw ,,Linea Turistica'' jadac ktora za 2bsf (+2 za plecak) mozna sie dostac do wejscia do parku .. isc nie warto bo trzeba po asfalcie)
W parku pokazuje sie paszporty i dostaje sie zgode na wejscie do parku w ktorej wszczegolnione jest to co sie zamierza zrobic. Kazdy dzien w parku kosztuje 6bsf/os, a kazda noc (namiot) 10 bsf

Laguna Coromote
pierwszego dnia przez las deszczowy poszlismy do Laguny Coromote, taki las jest troche podobny do dzungli tyle ze nie jest tak duszno .. wszystko jest mniejsze i mniej kolorowe.. ale zapach terarium dalej nam towarzyszy.

Za to sama laguna jest juz polozona zaraz za granica lasu (no prawie)
Temperatura jest nizsza, wieczorem troche swetrowa w dzien zupelnie znosna :)

Namiot w Marabucie naprawili nam super.. i nawet dolaczyli stara podloge (chyba dla porownania) .. wiec jak sie okazalo mamy teraz dwie.. ;) wiec dobrze mi sie wydawalo ze po naprawie worek z namiotem zrobil sie ciezszy.. no zobaczymy moze zostawimy ta stara podloge na wieczystej wycieczce tutaj..



Laguna Verde

z Coromote nastepnego dnia ruszylismy w kierunku laguny Verde ktora dla mnie osobiscie jest urzeczywistnieniem wyobrazenia o jeziorze ,,Niespodzianka''.
I choc 3 km na drogowskazie wydaje sie byc drobnym nagieciem prawdy i choc wieczorem robi sie zimno to i tak mi sie tam podobalo.
Byl tez z nami pies ktory jak zwykle przy takich okazjach spal z nami w namiocie i jadl nasze jedzenie (i jadl chyba najwiecej).. No ale taki byl mily.. ze coz bylo robic
O nastepnym dniu w deszczu pisala juz Lu wiec ja nie bede .. bo wiele sie nie wydarzylo
poza tym ze arepy zestarzaly sie o jeden dzien..




Glaciar pod Pico Humbolt
Nastepnego dnia poszlismy na wycieczke do Lodowca pod pico Humboltem a popoludniu a wlasciwie wieczoro-noca zeszlismy w dol do laguny Coromote (dzieki temu nastepnego dnia bylo troche blizej)

Teraz chyba nadszedl moment dodania kilku zdjec ktore nie zmiescily sie powyzej..




glos Lu

Najwyzszy chyba czas, zebym i ja wtracila swoje trzy grosze.
Po pierwsze primo:
jedzenia w Andach wystarczylo, choc moze i duzo jem;) a Romek jeszcze wiecej (nawet, jesli zdaje sie to niemozliwe). Co wiecej, zostalo nam mnostwo jedzenia, ktore znieslismy z powrotem do Meridy.
po drugie primo:
Niniejszym zdejmuje wszystkie niesprawiedliwe oskarzenia i podejrzenia z Pawla, jakoby mial on poddac sie calkowicie rywalizacji wbiegania na gore, niezwazajac na mala gramolaca sie nad przepasciami Lucje. Czekal na mnie cierpliwie, kiedy trzeba bylo, pomagal zlesc nie spadajac przy tym na dol z zagrodzonych sciezek, na ktorych chcielismy sprawdzic, czemu sa zagrodzone (po zbadaniu problemu dochodze do wniosku, ze byly one zagrodzone slusznie...) i nie krzyczal na mnie, kiedy sie nie mylam w lodowatym gorskim jeziorze (no, on z reszta tez nie). Wszsytko to bylo na tyle mile, ze postanowilam puscic w niepamiec jego zupelnie nie na miejscu wpis na temat jedzenia...
po trzecie primo:
Wycieczka w Andy byla bardzo fajna. Planowalismy wyjechac we wtorek przed poludniem ale, jak zawsze w takich momentach, okazalo sie, ze nie da sie kupic mapy gor (po calodziennym bieganiu wieczoram ktos nam skserowal jakis swoj nie bardzo dokladny wariant), nasz kuchenka jest super ale nie w Wenezueli, bo tu uzywa sie albo camping gaz albo takich jakichs innych wkrecanych, ktore do naszj nie pasuje itd. itd. W efekcie wyjechalismy wieczorem, aby w ulewnym deszcu dotrzec do zagubionej na zboczach gor, jak nam sie zdawalo, chatki -wejscia do parku. Tam okazalo sie, ze bez przewodnika i sprzetu nie mozemy isc ani an Pico Bolivar ani na Pico Humbolt ale za to mozemy chodzic do woli po partiach do chodzenia.
Po nocy spedzonej na campamiento pod budka straznikow ruszylismy razno przez las deszczowy (taka dzungla, tylko troszke wyzej), w pelni przekonani, ze informacja, ze do Lago Coromoto jest 3 h jest prawdziwa. Doszlismy po pieciu dosc porzadnie wymeczeni... Po drodze mijalismy bardzo duzo roznych rodzajow roslin i butwy, ktora wyraznie miala zakusy na zjedzenmie wszystkiego, co jest po drodze, a takze ogromne ilosci bambusow, ktore smyraly nas nieprzyjemnie po twarzach. Na szczegolna uwage zasluguje pewiem mily zuk, ktory byl wielkosci malego kolibra... Bleeeeee...
Kolejne dni prowadzily juz przez teren bardziej skalisty i przypominajacy gory, jakie wszyscy znamy. Nastepny biwak byl juz wyzej, na 4000 m, nad przeslicznym jeziorem Verde. Ciezko bylo jednak dlugo podziwiac tam krajobraz, jako, ze wiatr i temperatura powietrza raczej zachecala, aby udac sie na spoczynek o godz. 18. W ogole 18:30-19:00 byl czasem naszego spoczynku, poniewaz tuy dzien trwa 12h i po 18 bluyskawicznie robi sie ciemno.
Spedzajac w namiotach nastepny ulewny dzien cieszylismy sie wielce, ze nie przyszlo nam do glowy wziac przewodnika - minelo nas 2 nieszczesnikow, ktorzy, niezaleznie od warunkow atmosferycznych, musieli wywiazac sie ze swoich planow. Nie wiem, kto byl biedniejszy -przewodnik czy przewodzony...
Poniewaz nie moglismy dojsc na szczyt, zdecydowalismy sie isc pod Lodowiec pod szczytem Humbolta. Na tej wysokosci juz ciezko sie idzie i oddycha:( Ostatni kawalek po mokrych skalach ja sobie darowalam, lecz dzielni panowie podeszli jeszcze, zeby dotknac sniegu. Dziwne marzenie, zaiste... Tego dnia zeszlismy z powrotem do lago Coromoto, gdzie dotarlismy po ciemku, co nie bylo najlatwiejsze i co nas strasznie wymeczylo. Za to nastepnego dnia moglismy wygrzac sie w slonku nad milym gorskim jeziorkiem na marnych 3000 m, poopalac sie (pospalac) i poczekac na przewodnika i przewodzonego, ktorzy od rana zbiegali z gory. Potem zebralismy sie na dol i zeszlismy przez zbutwialy las deszczowy do Meridy.
Wspomniec nalezy juz tylko o psie, ktory, tradycyjnie, sie do nas przypetal juz na dole, zeby przez cala droge zjadac nasze obiadki, nasz ser i nasze ciastka oraz spac w naszych namiotach. Byl bardzo mily. W tym tygodniu nazywal sie Bzik. Zostawilismy go przy wejscu do parku, zeby mogl zjesc czyjsc inny ser i dostac jakies inne imie.

Londyn (czyli pare dni wczesniej)

No i co.. o Londynie pisal na razie nie bede duzo bo mi sie nie chce.. jak ktos chce sie poczuc jak w Londynie to niech sobie zagladnie do smietnika.. juz wiem skad u nas zwyczaj chowania papierow po kebabie za siedzeniami w tramwaju albo rzucania ich na ziemie.. to zwyczaj przywieziony z pracy na wyspach..

Na szczescie te kilka dni spedzilismy na obrzezach u Olenki :) i w jeszcze wiekszych okolicach u Zasadki :) A tam bylo calkiem sympatycznie :) wiec w sumie dzieki nim i Matowi, Londyn wychodzi na plus


No a na koniec rozeslalismy agentow ktorzy odnalezli miejce stacjonowania lokalnych scoutow

wtorek, 13 października 2009

Merida

Tym razem trafilismy do Eduardo i jego znajomych. Przez 3 dni widzielismy juz Meride (dla zainteresowanych.. tak o tobie mowie Marcia, wielka lodziarnia ma przerwe do konca pazdziernika (wiec pewnie tu wrocimy)) , Paramo (dwie rozne czesci), mielismy okazje spac w ,,posadas'' w ktorym lazienka wlasciwie laczyla sie z pokojem (Romek jak stawal kolo umywalki to glowa wystawala mu ponad odgradzajaca sciane). Dowiedzielismy sie dlaczego Chavez jest dobry i dlaczego opozycja jest zla. I tak naprawde to pierwszy raz mielismy okazje posluchac opini drugiej strony.

A teraz powoli bedziemy zmierzali w kierunku parku Mucuy z ktorego pojdziemy w kierunku pico humbolt i pico bolivar.. mam nadzieje ze tym razem wystarczy nam jedzenia.. sadzac po ciezarze plecakow powinno sie udac ;) .. z drugiej strony jest ze mna Romek i Lucja .. (ich ulubionym tematem jak sie zdaje jest jedzenie;)

Aha w autobusach z caracas rzeczywiscie zaduchu nie ma.. wlasciwie to wziecie puchowego spiwora nie bylo glupim pomyslem..

Pora zatem na mala obserwacje:
W Polsce klimatyzacja jest czyms ekstra, ciepla woda jest za to w kazdym domu
Tu autobusy biura, nawet ta kafejka intternetowa jest klimatyzowana..
ale ciepla woda w domach sie zdarza rzadko (zreszta nie tylko tu w wenezueli, ale i w Ekwadorze i Peru)

chao!

czwartek, 8 października 2009

Caracas

Juz wczoraj jak przylecielismy do Ciudad del Mexico moglismy przypomniec sobie poprzednia wycieczke. Na lotnisku (mimo ze za pare godzin wylatywalismy dalej) zostalismy skierowani do wyjscia..
a po jakiejs godzinie krazenia trafilismy znow do bramek z ktorych wyszlismy..
ale za to ile osob zapytalismy o droge..
ile papierkow wypelnilismy..
ile roznych wersji tego co powinnismy dalej zrobic uslyszelismy..

No ale czego sie nie robi dla kolejniej pieczatki w paszporcie, nie?

A samo miasto jest niesamowite (w kazdym razie z gory).. lecisz samolotem i swiatla widac az po horyzont.. (i prawdopodobnie dalej.. tyle ze nie widac..) a chwile lecisz nad miastem..


Ale teraz juz siedze spokojnie w domu Gabriela susze na sobie wlasnie wyprane rzeczy i za to lubie cieple kraje :)